Dzień drugi
Ciężko było się zmusić, by wstać ok. 7-8, ale udało się. Szybki prysznic, włożenie szortów, t-shirtu i zejście do hotelowej restauracyjki.
Poranne śniadanie składało się z pewnego rodzaju placków, jajek, pokrojonych świeżych owoców oraz lokalnych smażonych kiełbasek. Po posiłku zjedzonym wśród turystów z (prawdopodobnie) Japonii i Rosji odebrałem przysługującą mi darmową butelkę wody (1/dzień) i po chwili poszedłem przejść się po plaży. Nie było jeszcze dziewiątej, a słońce już piekło niemiłosiernie. Spacer po białym piasku, trzymając japonki w dłoni, mocząc stopy w ciepłej, czystej wodzie – takie poranki mógłbym mieć codziennie. Po spacerze nadszedł czas na odpoczynek, tym razem w cieniu, pod drzewem, bo czułem, że trochę przesadziłem ze słońcem i nawet krem z filtrem niewiele pomógł.
Nadszedł czas, by skontaktować się z bliskimi. Podstawowa możliwość kontaktu, to oczywiście internet. Zresztą niezbyt orientowałem się w miejscowych taryfach, więc nie kupiłem nawet startera lokalnej sieci komórkowej. Stawki roamingowe skutecznie odstraszały od wykonywania połączeń – 7zł/min do Polski, 2 zł/1 SMS. Poprosiłem pewną Niemkę odpoczywającą nieopodal o hasło do jej hotelowego wi-fi, które dosyć dobrze nadawało sygnał na plaży. Kilka pytań, co słychać, jak na miejscu, mówię co u mnie. W chwili gdy walczę z poparzeniami słonecznymi, dostaję informację zwrotną: u nas zimno, wieje, pada śnieg. W międzyczasie, na plażę wjeżdżają tubylcy z motorówką, by chwilę później szaleć na niej, na Oceanie Indyjskim 😉
Dzięki temu, że w hotelu wykupione były tylko śniadania, miałem dodatkową możliwość (i miejsce w żołądku) na zasmakowanie kuchni lokalnej. Wyszedłem z założenia, że skrajną głupotą byłoby kupno pizzy, spaghetti, kurczaka, czy innych dań ‘zachodnich’, które w Polsce mam na wyciągnięcie ręki. Postanowiłem więc jadać potrawy lokalne, które dla mnie w smaku były wręcz wyśmienite.
Moim ulubionym miejscem była miejscowa knajpka, w której stołowali się tubylcy, umiejscowiona na tej samej ulicy co Ui Inn Hotel, w odległości około 200 metrów od hotelu. Byłem na ogół jedynym ‘białym’, który tam jadał. Być może zbyt surowy wystrój odstraszał turystów, może zbyt niskie ceny? Był to lokalny ‘fast food’, tyle tylko, że wszystko było świeże, przygotowywane na miejscu , co dało się poczuć.
Kuchnia malediwska opiera się w głównej mierze na daniach rybnych, co jak na państwo wyspiarskie, jest całkiem zrozumiałe. Podstawową przyprawą i dało się to wyczuć w każdej potrawie było chilli. Jako, że uwielbiam pikantne jedzenie, byłem wniebowzięty 🙂 Najsmaczniejszymi daniami dla mnie były ‘Lemon Fish’ oraz lokalne ‘paluszki rybne’, które były czymś w rodzaju masy rybnej z ryżem, przyprawione na ostro, zapiekane w panierce. Idealne zarówno na zimno jak i na gorąco 🙂 Za 2-3 dolary można było najeść się do syta i napić świeżego soku. Po skończonym posiłku (we wszystkich knajpach, restauracjach, etc., otrzymywało się betel, który jest rodzajem używki, niezbyt znanym u nas, ale popularnym w krajach południowo-wschodniej Azji. Żucie wapna i nasion palmy areki smakującej jak drewno, zawiniętych w liść, niespecjalnie mnie urzekło, niemniej jednak w tych rejonach wielu ludzi tego używa jako naturalnego odświeżacza jamy ustnej po posiłku, a także jako środek pobudzający i relaksujący.
Poniżej zdjęcia z internetu, własnych nie zrobiłem 😉
Wieczór nadchodzi na Malediwach wyjątkowo szybko. Około godziny 19, lokalnego czasu jest już po zachodzie słońca. Tym razem nie przesiaduję na tarasie. Idę pod prysznic, polewając ciało chłodną wodą, by choć odrobinę się schłodzić. Czuję, że mam dreszcze. Wykończony padam na łóżko jak zabity i zasypiam. Następnego dnia w planach prom do Male i zwiedzanie stolicy.