Dzień piąty – wycieczka do Male
Nie wiem co to były za tabletki, ale po poprzednim dniu swoistej agonii, tego dnia obudziłem się z zapasem sił. Może było to spowodowane chęcią wyrwania się z pokoju? Nie wiem, ale już cieszyłem się na samą myśl wypadu do stolicy.
Przystań promu znajdowała się na przeciwległym brzegu wyspy. Pieszo, z hotelu, wychodziło jakieś 30 minut spaceru, ale że najbliższy rejs był za 20 min, zdecydowałem się na taksówkę, która kosztowała grosze, a przynajmniej była klimatyzowana, co dla mojej poparzonej skóry było ukojeniem 😉
Budynek nie był przesadnie duży, poczekalnia z kilkoma rzędami krzeseł do największych nie należała, a kasa biletowa z małym okienkiem idealnie się wpisywała w całość. Za dwa bilety, do Male i z powrotem, zapłaciłem 11 MVR, czyli ok. 2,70 PLN.
Krzesła ogrodowe, różnych kolorów, przymocowane do podłogi, robiły za siedzenie. Z tyłu, za kilkoma rzędami krzeseł, miejsce zajmowały skutery, które były w posiadaniu chyba każdej rodziny na wyspie. Po około 20 minutach dopłynęliśmy do Male, które w niczym nie przypominała mi stolic poznanych do tej pory.
Malediwy są krajem wyjątkowym, ponieważ w mojej ocenie nie ma czego zwiedzać. Każda z wysp choć inna, to w zasadzie taka sama i nadaje się głównie do odpoczynku i kąpieli słonecznych leżąc pośród białego piasku na plaży. Obowiązkowym punktem wycieczki, przy tak ubogiej infrastrukturze i praktycznie braku zabytków, jest właśnie Male.
Najwyższe budynki stolicy nie miały na ogół więcej niż kilka pięter, uliczki były wąskie i ciasne. Przechadzając się nimi, co chwilę jakiś zmotoryzowany malejczyk używał klaksonu, aby zrobić mu więcej miejsca. Male, choć ma powierzchnię jedynie 2 km², zamieszkane jest przez ponad 120 000 osób, co czyni je jednym z najbardziej zaludnionych miast na świecie. Siatka ciasnych uliczek rozciąga się po całym mieście, a każdy metr kwadratowy wyspy jest tu na wagę złota.
Kierując się w prawą stronę od wyjścia z portu, po kilku chwilach będziemy mieli po swojej lewej stronie budynki rządowe – Ministerstwo Rozwoju Gospodarczego oraz Pałac Prezydencki. Za pałacem mieści się Plac Republiki z powiewającą na maszcie flagą Malediwów.
Będąc tu, koniecznie trzeba odwiedzić znajdujący się kilkadziesiąt metrów dalej, idąc wzdłuż ulicy, owocowo-warzywny targ wodny – świeże owoce oraz przysmaki w stosunkowo niskiej cenie. Ogromna ilość nasion, owoców, olejów kokosowych oraz całej masy owoców i warzyw, z których wielu nazw na pierwszy rzut oka nawet nie znałem, robi wrażenie. Banany, o połowę krótsze niż te w ‘naszych’ supermarketach są nieporównywalnie smaczniejsze i słodsze. Kupiłem tam kilka owoców, nasion i smakołyków, które przywiozłem później do kraju.
Naprzeciw łódek z owocami i warzywami, już na lądzie, znajduje się targ rybny. Były one wystawione przez sprzedawców już przed wejściem do budynku, w koszach położonych na ziemi. Najbardziej mnie zastanawiało, na ile świeża i smaczna będzie ryba, po dość długim wystawieniu na zewnątrz, przy temperaturze przekraczającej 33 stopnie w cieniu. Wchodząc do budynku zobaczyłem pierwszy raz w życiu na żywo tak duże ryby przeznaczone na sprzedaż, a widok prawie 3 metrowego tuńczyka, leżącego na posadzce, czekającego w kolejce na krojenie robił wrażenie na kimś, kto do tej pory jako największą rybę w sklepie, na sprzedaż, widział kilkudziesięciocentymetrowego karpia 😀 Wiele z pozostałych ryb też widziałem tu po raz pierwszy. Bogactwo ryb nie może jednak dziwić, gdyż należy pamiętać, że gospodarka jest tutaj oparta nie tylko o turystykę ale i o eksport ryb (głównie tuńczyka).
Zapuszczając się w głąb miasta (czyli przechodząc 200 m ulicą) możemy zatrzymać się w jednym z wielu miejscowych lokali, w których tak samo jak na Hulhumale, możemy zjeść smacznie za stosunkowo niewielkie pieniądze. Przechadzając się brzegiem możemy natknąć się na miejską plażę, a w zatoczce przylegającej do niej spotkamy kobiety w pełnym okrycie, kąpiące się w wodzie.
Nie polecam sklepów z pamiątkami. Dużo droższe, niż na Hulhumale, a niczym się nie różnią. Herbaty zapakowane w drewnianych, pomalowanych pudełeczkach, były ponad 3x droższe tu, niż w spożywczaku na sąsiedniej wyspie. No i podstawową rzeczą jest targowanie się. Na wszystkich stoiskach, gdzie nie ma kasy fiskalne, a tych jest zdecydowana większość, ceny podane na produkcie są umowne. Warto próbować, bo jeśli za siatkę pamiątek, tak jak ja, możemy zapłacić 100 zł zamiast 250 z ceną początkowa, to chyba warto 😉
Miasto niespecjalnie dawało po sobie poznać, że nieco ponad dekadę temu doświadczyło wielkiej tragedii, gdy 26 grudnia 2004 roku niszczycielskie fale tsunami, uderzyły w wybrzeża wielu krajów azjatyckich.
Dochodzące do 4 metrów, rozpędzone fale tsunami, całkowicie zalały wiele wysp, spośród których większość sięga kilka metrów n.p.m. Ponad 8 tys budynków zostało zniszczonych, 2/3 powierzchni Male zostało zalane, a śmierć poniosło ponad 100 osób. Chociaż straty wycenione na 470 mln dolarów były ogromne dla tak małego państwa, to jednak Malediwy szybko wstały z kolan i skutki tamtych wydarzeń były dla mnie niezauważalne.
Po kilku godzinach spędzonych w Male, musiałem w końcu się zbierać i iść na ostatni powrotny prom. Przypływając do Hulhumale towarzyszył mi przepiękny zachód słońca.
Chwilę spacerowałem po plaży, do czasu aż ściemniło się całkowicie. Odczuwając głód po całodniowej wycieczce, około godziny 22 poszedłem do hotelowej restauracji, zamawiając Lemon Fish – jedno z najlepszych dań rybnych jakie jadłem w swoim życiu. Do tego Bombay Tea, który był czymś przypominającym bawarkę, jednak w smaku był czymś zupełnie oryginalnym. Po kolacji udałem się na taras i odpoczywając po całym dniu, popijając zimnego Holstena na zmianę wsłuchiwałem się w szum fal i startujące samoloty.
Robię ostatni łyk bezalkoholowego piwa, kończę sprawdzać, co słychać u bliskich mi osób i kładę się spać. Jeszcze tylko dwa dni i będzie trzeba wracać.